Odwiedzin na stronie:1065008
Obrazek

Dziś jest: 21 Listopad 2024, Czwartek

Przymusowi przesiedleńcy z Poznania

 

 

Po zajęciu przez Niemców we wrześniu 1939 r. Poznania i Wielkopolski, przystąpiono do zgermanizowania tych terenów . W tym celu bardzo szybko bo już od grudnia 1939 r. przystąpiono do przymusowego wysiedlania Polaków i Żydów. Do połowy marca  1941r.wysiedlono ich ponad 280 tysięcy. Powierzenie przeprowadzenia akcji wysiedleńczych organom policyjnym oraz współpracującemu z nimi aparatowi SS  spowodowało, że akcje te miały charakter wyjątkowo brutalny i były związane z utratą mienia oraz narażeniem życia i zdrowia wysiedlanych.
Wysiedlanie ludności polskiej z Kraju Warty do GG ( Generalnej Guberni ) przeprowadzono w kilku etapach. W pierwszym, od listopada do 17 grudnia 1939r. wywieziono do GG 87 883 osoby. W kolejnym, przeprowadzonym od 10 lutego do 15 marca 1940r.wysiedlono 40 128 Polaków. Najwięcej, bo 140 820 osób wysiedlono od maja 1940 r. do marca 1941 r. W marcu 1941 r. wstrzymano akcje deportacyjne Polaków.

Poszczególne akcje wysiedlenia ludności polskiej rozpoczynano od otoczenia silnymi kordonami policyjnymi poszczególnych miejscowości a w miastach dzielnic i ulic. Miało to miejsce najczęściej w późnych godzinach wieczornych lub wcześnie rano. Na spakowanie dozwolonych do zabrania rzeczy wyznaczano najczęściej pół godziny. Zezwalano na zabranie bagażu ręcznego ok.
12 kg na osobę a od wiosny 1940 r. 25-30 kg. Pieniędzy można było zabrać 200 zł .
Pozostały  w mieszkaniach  Polaków majątek, Niemcy zabierali dla siebie i pewnie m.in. dlatego tak im się dobrze żyje do dzisiejszych czasów.
Przesiedleńcy najpierw trafiali do obozów przejściowych a następnie byli wywożeni do GG pociągami. W obozach i w czasie podróży w nieludzkich warunkach ginęli ludzie z wycieńczenia, głodu i zimna.

Cytat z książki Antoniego Sułowskiego pt. " U podnóża Gór Swiętokrzyskich " wyd.Instytut Wydawniczy PAX 1987 r. str.22-23 " W październiku 1939 r. do Opatowa przybyła grupa 183 osób, wysiedlonych z Poznańskiego. Część rodzin przyjechała z małymi dziećmi i staruszkami,bez żadnych zapasów, bez zimowej odzieży. Wysiedleni byli zgnębieni i załamani, a dzieci domagały się jedzenia ( Niemcy nie pozwalali podczas transportu opuszczać wagonów i nie dostarczali żywności ). Społeczeństwo Opatowa i okolicznych wiosek natychmiast zaopiekowało się wysiedlonymi. Wójt gminy opatowskiej  rozdzielił przybyłe rodziny pomiędzy 22 wioski, zaś 83 osoby rozlokował pomiędzy 5 majątków.

Kilka transportów ludności wysiedlonej z Poznańskiego przybyło koleją do Ostrowca w listopadzie 1939 r. Pierwszy z nich rozlokowany został w Ostrowcu. Władze miasta powołały komitet, który zorganizował doraźną pomoc i zajął się rozmieszczaniem wysiedlonych na terenie miasta. Następne transporty kierowano do poszczególnych gmin w powiecie , gdzie wysiedlonych lokowano w wioskach i w majątkach. Transport ze stacji kolejowej  do wiosek organizowały gminy przy pomocy chłopskich furmanek w ramach podwód. W każdej wsi na terenie powiatu ulokowano co najmniej jedną , a w niektórych wioskach dwie i trzy rodziny wysiedlonych. Znaczna część z nich została zatrudniona  w okupacyjnej administracji  Ostrowca i Opatowa oraz w zarządach gmin. Rzemieślnicy prowadzili warsztaty , niektórzy trudnili się handlem, niektórzy wyrobem mydła, nauczyciele włączali się do nauki w istniejących szkołach, a następnie  w ramach tajnego nauczania. W póżniejszym okresie niektórzy z wysiedlonych odegrali poważną rolę w konspiracji. Wg P. Matusaka na terenie powiatu opatowskiego przebywało około 15000 wysiedlonych osób z Poznańskiego ".

A oto cytat z książki poznańskiego przymusowego przesiedleńca do Ostrowca Św.( 4.12.1939 r.) Pana Karola Kandziory , pt. " Pamiętnik z wygnania " Wydawnictwo miejskie 2007 r. :

" Po dłuższym postoju ruszyliśmy dalej. Kiedy zajechaliśmy na dworzec częstochowski, rozbrzmiały z kilku wagonów pieśni ku czci tej " co Jasnej broni Częstochowy". Pociąg zatrzymano, lecz drzwi nie otworzono, a publiczność pragnącą zbliżyć się do wagonów brutalnie odpędzono. Ruszyliśmy w dalszą drogę ciemną nocą. Od świtu podziwialiśmy piękno krajobrazu. Minęliśmy stację Skarżysko - Kamienna i wreszcie 4-go grudnia o godzinie 10.10 przed południem stanęliśmy u kresu podróży w Ostrowcu Świętokrzyskim.Podczas dłuższego tam postoju, zanim pozwolono nam opuścić wagony, nadjechały dalsze transporty. Wykazało się, że w jednym pociągu transportowano Żydów z Konina, zaś w drugim naszych z Inowrocławia. Ostatni po krótkim postoju ruszył dalej. Drugi i trzeci transport z Poznania, które wyruszyły z Głównej kilka godzin po nas , zostały już dawno w Ostrowcu rozkwaterowane. Jechali wprost i przybyli znacznie wcześniej od nas.

Podróż nasza, trwająca trzy dni i cztery noce, była tak ciężką i przykrą, w warunkach tak upokarzających i przekraczających wyobraźnię cywilizowanego człowieka XX wieku, że w nagiej prawdzie opisać jej nie potrafię. "

" Nam oświadczono , że zostaniemy wysłani do Opatowa Kieleckiego. Wyjazd nastąpił w dniu 8 grudnia 1939  w święto Matki Boskiej o godzinie 11.30  przed południem. Jechaliśmy chłopskimi furmankami i na miejscu  stanęliśmy około godziny 3-ciej po południu. Nie był tu jeszcze kres naszej tułaczki. Na rynku w Opatowie oświadczono nam, że w mieście już wszystko przepełnione i komitet zadecydował rozmieścić nas po wsiach. Adamscy i Witoldowie do Boduszowa, ja z rodziną do Mydłowa. Przesiadłszy się z jednej furki na dwie, i to- jak mi jeden z gospodarzy wyjaśnił- z powodu polskich dróg, ruszyliśmy. Jadąc drogami polnymi, rozmokłymi, rozjeżdżonymi, z bajorami, w których furki grzęzły nieraz po osie, z wybojami, na których o mały włos nie wywrócilismy się, dobrnęliśmy około godziny 7-mej wieczorem, zziębnięci do szpiku i rozhuśtani do niemożliwości, do Mydłowa. Ponieważ i tu nie było na wygnańców jeszcze nic przygotowanego, umieściliśmy się w chatce na wpół walącej się, u kościelnego, w izdebce " paradnej ", w której piec tak okropnie dymił, że mowy nie było o napaleniu i ogrzaniu się. Zamówiliśmy więc ciepłego mleka i, oczyściwszy się jako tako z błota, poczęlismy rozmyślać co dalej począć "


Z takich  właśnie przymusowych  przesiedleńców  znalazła się w Krzczonowicach
Pani  Halina Kober  i Pan Kober z Poznania.
Zamieszkali  w gospodarstwie Dominika i Balbiny Granat.
Pan Kober pracował w Zarządzie Gminy w Opatowie razem z córką  Henryką Państwa Granatów.
Mimo, że w chałupie było ciasno i biednie przyjęto jeszcze jedną rodzinę na kwaterunek.

Nie udało się nam do tej pory ustalić, czy w Krzczonowicach w okresie wojny, w innych domostwach  zamieszkiwały jeszcze inne osoby z Poznania lub jego okolic.Niestety z przeprowadzonych rozmów na ten temat wynika , że rodzina Dominika i Balbiny Granat była jedyną rodziną, która przyjęła rodzinę przymusowych przesiedleńców z Poznania można by powiedzieć, że uratowali honor Krzczonowic!

 " Podczas okupacji , po zwolnieniu mnie z gestapo ( w Ostrowcu  Św. ) pracowałam w gminie Opatów obliczając podatki, jak mieliśmy większą kwotę zawiadamialiśmy AKowców , przychodzili w nocy , zabierali pieniądze , zostawiając pokwitowanie. Rano p. Duczmal  ( Poznaniak , ojciec Agnieszki -obecnie słynnej dyrygentki ) zawiadamiał niemców  a oni stwierdzali , że byli bandyci i zabrali całą kasę. Przychodził do nas p. Niewójt, właściciel młyna również AKowiec, p. Jagusińska właścicielka majątku, która również wspierała AKowców  " . ( cytat Henryki Granat ).

Mieszkali natomiast z pewnością w innych wsiach powiatu opatowskiego, m.in. w Nikisiałce, gdzie mieszkał Pan Henryk Duczmal,póżniejszy dyrektor Operetki Poznańskiej, ojciec słynnej na cały świat, od kilkudziesięciu lat, dyrygentki Agnieszki Duczmal i syna Wojciecha ( późniejszego profesora chemii) urodzonego w Nikisiałce.
Wysiedleni Poznaniacy pracowali m.in. w Urzędzie Gminy w Opatowie m.in. również wspomniany Pan Henryk Duczmal (późniejszy dyrektor Poznańskiej Operetki), Pan Michał Dąbrowski (późniejszy pracownik Dyrekcji PKP w Poznaniu) razem z krzczonowianką Panią Henryką Granat.

Po wojnie w dowód wdzięczności Pani Halina Kober pomogła rodzinie Granatów, najpierw córce Henryce, zapraszając ją do siebie w celu podjęcia studiów na Akademii  Handlowej, a następnie w znalezieniu mieszkania i pracy w okolicach Poznania  dla ukrywającego się przed UB Antoniego Granata po rozbiciu więzienia w Kielcach w nocy z 4/5 sierpnia 1945 r.

Kliknij na zdjęcie aby go powiększyć!

 

Rok 1943-1944r. Pracownicy Zarządu Gminy w Opatowie. Wśród nich przymusowi przesiedleńcy z Poznania, m.in. Pan Henryk Duczmal(pierwszy z prawej), Pan Michał Dąbrowski (czwarty od lewej), również Krzczonowianka Pani Henryka Granat (czwarta od prawej)

 

 

Przyjaźnie zawarte w czasie wojny przetrwały , można powiedzieć do grobowej deski. Pani Henryka Granat szczególnie przyjaźniła się z Poznaniakiem Panem Michałem Dąbrowskim , który ją często odwiedzał w mieszkaniu przy ul. J. Strusia 7 na poznańskim Łazarzu i obdarowywał różnymi prezentami a szczególnie srebrną biżuterią , którą sam wykonywał amatorsko sposobem chałupniczym. Również z Panem Henrykiem Duczmalem przyjaźń musiała trwać długo skoro jeszcze w 1978 r. podarował Pani Henryce Granat akwarelę ( zdjęcie poniżej).

 

 
   

O Polakach wypędzonych ze swoich " małych ojczyzn " w czasie II wojny światowej przez naszych sąsiadów z zachodu czyli Niemców i tych ze wschodu czyli Rosjan mało się do tej pory mówiło. W powszechnej świadomości Polaków ta gehenna rodaków praktycznia nie istnieje. Zaczyna się to pomału, na szczęście zmieniać, w kierunku pozytywnym a szczególnie w kontekście " wypędzonych Niemców", którzy nadali tej sprawie rozgłos światowy. Zaczyna się o tym głośno mówić i pisać. W krakowskim opiniotwórczym tygodniku pt. TYGODNIK POWSZECHNY   nr 8 z dn 21 lutego 2010 r. ukazał się przekrojowy artykuł o wypędzonych Polakach pt. POLSCY WYPĘDZENI.Zachęcam do zapoznania się z tym bardzo ciekawym artykułem. W części poświęconej WIELKOPOLSCE w artykule pt.POLIGON GREISERA a w podtytule " Chcę, aby został ślad ", redaktor Anna Gruszecka opisuje naszych Krzczonowiaków Państwo Dominikę i Balbinę Granat.

Poligon Greisera

„Rodzina mówiła o tym wyłącznie: wygnanie” – Zofia Paszkiewicz sięga do pamiętnika matki. Wraz z najbliższymi przeszła drogę wygnańców: z rodzinnych Jaksic koło Inowrocławia, przez trzy kolejne niemieckie obozy w Łodzi, aż do Cegłowa pod Mińskiem Mazowieckim.
To nie jest dziennik, to pamiętnik, zawierający listy do mojego ojca Antoniego, uwięzionego w oflagu. Wysyłane listy miały ograniczoną objętość, więc mama tu chciała dzielić się tym wszystkim, co przeżywali wygnańcy, a czego nie mogła napisać w listach do taty – Zofia Paszkiewicz otwiera zeszyt z piękną zieloną okładką.

Zapiski zaczynają się 20 października 1940 r. Matka, Janina Wicowa, ma wtedy 35 lat, małą Zochnę, walizkę z ocalonymi osobistymi rzeczami i dziecięcy wózek. Zofia podkreśla dziś, że rzadko kiedy udawało się wywieźć taki wózek z Kraju Warty.

Nigdy natomiast nie udało się wywieźć pierzyn – i kluczy. „Zamykanie szaf oraz drzwi na klucz i zabranie kluczy ze sobą jest surowo zabronione” – tak kończył się niemiecki nakaz opuszczenia mieszkania. Zgodnie z nim, wolno było zabrać m.in. „na osobę najwyżej jeden koc wełniany, dowody osobiste i metryki, żywność na kilka dni”. Zabronione było zabieranie także papierów wartościowych, przedmiotów wartościowych i ozdobnych, inwentarza, a także „umeblowania wszelkiego rodzaju”.

Mieszkania miały być gotowe dla Niemców, którzy na mocy umowy między Rzeszą a ZSRR zostali wysiedleni z krajów bałtyckich, zajętych przez Sowietów. Przywożono ich na polskie ziemie wcielone do Rzeszy: Pomorze, które weszło w skład Prus Zachodnich, Górny Śląsk (włączony do prowincji pod tą nazwą), Wielkopolska z częścią Łódzkiego i Mazowsza (Okręg Rzeszy Poznań, od stycznia 1940 r. zwany Krajem Warty).

Historia (prawie) zapomniana

Pierwotne niemieckie plany przewidywały na tych ziemiach wyrzucenie z domów 8 mln ludzi, czyli 80 proc. mieszkańców z 1939 r. Była to czwarta część przedwojennej Polski. Z drugiej ćwierci Niemcy utworzyli Generalne Gubernatorstwo. Wschodnią połowę okupowali Sowieci.

Kraj Warty miał stać się „jasnowłosą prowincją”, jak obiecał w grudniu 1939 r. – odwiedzając ziemie wcielone do Rzeszy – szef SS Heinrich Himmler. Namiestnik Reichs-

gau Wartheland, Arthur Greiser, nie wierzył w możliwość zniemczenia Polaków z Wielkopolski – w przeciwieństwie do swego odpowiednika z Gdańska Alberta Fostera. Foster uznał, że po hekatombie polskich elit w lasach piaśnickich, pozostałą ludność można przekonać do niemczyzny (choć z wyjątkami: mieszkańców polskiej Gdyni wypędzano już w październiku 1939 r.; w ciągu roku wywieziono połowę jej mieszkańców). Pochodzący ze Środy Wielkopolskiej Greiser, po doświadczeniu Powstania Wielkopolskiego, nie miał takich złudzeń. Chciał zniemczyć ziemię, a nie ludzi, stworzyć w Wielkopolsce okręg wzorcowy (Mustergau) i poligon narodowego socjalizmu. Ceną tej koncepcji były masowe wysiedlenia Polaków, rozpoczęte w listopadzie 1939 r.

Do marca 1941 r. deportacje z ziem wcielonych do Rzeszy objęły 365 tys. obywateli polskich (w tym 280 tys. z Kraju Warty).

Historia ta jest dziś niemal zapomniana. Przypomniał ją widzom niemiecko-francuskiej telewizji ARTE film „Jasnowłosa prowincja”. Wyświetlony w 70. rocznicę wybuchu wojny dokument zrealizowali dziennikarze z Polski i Niemiec. Filmu nie pokazała dotąd polska telewizja.
Rezerwaty i selekcje

Wysiedlenia nie ograniczały się tylko do deportowania Polaków z Kraju Warty do Generalnego Gubernatorstwa. Mieszkańców poddawano także tzw. przesiedleniom wewnętrznym: np. z lepszych mieszkań do gorszych, z gospodarstw do baraków.

Dla wysiedlanych ze wsi w południowej Wielkopolsce Niemcy utworzyli trzy tzw. rezerwaty: ogrodzone miejsca, gdzie trzymano całe rodziny. W obozach przesiedleńczych dokonywano też selekcji pod kątem rasowym: szczególnie wyszukiwano dzieci, których cechy fizyczne spełniały kryteria potrzebne do ewentualnego zniemczenia.

Dr hab. Maria Rutowska, autorka książek o wysiedleniach z Wielkopolski, podsumowuje, że spośród 625 tys. w jakikolwiek sposób usuniętych z domów podczas wojny Polaków z Kraju Warty (dane niemieckie i polskie, gromadzone częściowo jeszcze podczas wojny, są tu zbliżone), 118 tys. wysłano na roboty przymusowe do Rzeszy, 23 tys. na roboty do Francji, a ponad 17 tys. na zniemczenie do Rzeszy. Pozostałych przesiedlono czy wyrugowano w ramach ziem wcielonych do Rzeszy albo wypędzono do GG.

Ambitny plan pozbycia się 80 proc. Polaków z tych ziem ostatecznie nie został zrealizowany. Ale głównie z powodów „technicznych”: zaczęła się wojna z ZSRR, zmieniły się priorytety władz Rzeszy, w Warthegau potrzebna była tania siła robocza.

Drogeria 1939, drogeria 1950

„Raus, raus”: ten krzyk Niemców w mundurach, wkraczających do poznańskiego mieszkania w lutowy wieczór 1940 r., pamięta 14-letnia wówczas Maria Matuszewska-Szreter. – Jużeśmy wszyscy spali. Kazali nam wstać, ubrać się w kilka minut. Nie wolno było nic zabrać, mama chciała wziąć jakąś torbę, nie pozwolili... Popędzili nas do autobusu na ulicę Winogrady i zawieźli do obozu na Głównej. Tam nas kontrolowali, musieliśmy się rozebrać, a mamie, miała taki warkocz, nawet włosy rozpletli, czy czegoś w nich nie ma – wspomina.

W obozie na Głównej Matuszewscy (rodzice z pięcioma córkami i babcią) byli trzymani przez miesiąc, czekając na transport, który zabierze ich do GG. Nie było prycz; ludzie spali na barłogu, spod którego widać było ziemię, bo słomy rzuconej na początku nie wymieniano. Podobnych obozów w Wielkopolsce było więcej.
I tak w obozie w budynku Garbarni w Gnieźnie znalazła się Maria Mikołajczak-Krzyżańska. Ojciec Marii został wcześniej wzięty przez Niemców jako zakładnik; dzień po zwolnieniu Niemcy skonfiskowali dwie drogerie, będące jego własnością, a rodzinę wyrzucili z mieszkania. Marię, będącą po chorobie, wraz z młodszą siostrą udało się umieścić u babci. Gdy rodzice zagospodarowali się nieco w GG, w Piotrkowie, matka wróciła po córki. Nie było to łatwe: Polakom nie wolno było bez przepustki poruszać się po Kraju Warty, a wysiedlonym wracać do domów. Ale matce udało się cudem dotrzeć do dzieci, a z powrotem zabrała nie tylko córki, ale też syna znajomych.

W Piotrkowie najpierw mieszkali w jednym pokoju w domu, w którym ich przygarnięto. Potem w jednopokojowym mieszkaniu po rodzinie żydowskiej. Rodzina Mikołajczaków zaangażowała się w AK-owską konspirację; Marię i siostrę aresztowali najpierw Niemcy, a po wojnie UB.

Na początku lat 50. rodzinę znów pozbawiono obu drogerii – odzyskanych po wojnie. Maria po studiach nie mogła znaleźć pracy. Także jej poznany w AK mąż zaliczał się w PRL-u do „wrogów ludu”.

„Chcę, aby został ślad”

Wysiedleni wspominają życzliwość Polaków z GG, ich spontaniczną pomoc. Delikatnie podkreślają, że było to tym cenniejsze, bo „tam było biednie”. Dla wysiedlanych nauczycieli, prawników, naukowców, właścicieli ziemskich kontrast między życiem w zamożniejszej Wielkopolsce a w Kongresówce był tym bardziej widoczny.

Musieli odnaleźć się w nowych warunkach. Ale najpierw, w obozach przejściowych, przechodzili „czyściec”: rewizje pozbawiały ich resztek tego, co zabrali zgodnie z niemieckimi przepisami. Potem, w GG, szukali zatrudnienia, a także angażowali się w podziemie i w tajne nauczanie. W wielu miejscach, gdzie trafili wysiedleni z Wielkopolski, dopiero podczas wojny tworzono gimnazja (nielegalne).

Możliwości zdobycia wykształcenia czasem zazdrościli wysiedlonym ci, którzy zostali – w Wielkopolsce przymus pracy od 14. roku życia, skrajnie trudne warunki życia i ograniczone możliwości poruszania się sprawiały, że uczenie się było niemal niemożliwe.

Wielkopolanie organizowali się za to na wysiedleniu: w Warszawie ruszył Tajny Uniwersytet Ziem Zachodnich; jego wykłady odbywały się później w wielu miejscowościach GG (np. Kielcach czy Ostrowcu Świętokrzyskim). Wspólne życie i konspiracja zbliżały wysiedlonych i mieszkańców GG. Zawiązały się znajomości i przyjaźnie. Maria Matuszewska w 1947 r. podczas urlopu wróciła do Pisar, gdzie przymusowo przebywała pięć lat podczas wojny.
Po 1945 r. te więzi nabrały nowej wartości. Państwo Koberowie z Poznania spędzili okupację w Krzczonowicach (Świętokrzyskie), w gospodarstwie Dominika i Balbiny Granatów. Z wdzięczności pomogli potem ich córce Henryce w podjęciu studiów w Poznaniu, a potem także jej bratu Antoniemu.

– Mój ojciec był w AK – opowiada Krzysztof Granat z Białogardu. – W marcu 1945 r. komuniści wsadzili go do więzienia, dostał 15 lat. Ale w sierpniu uwolniło go rozbicie więzienia w Kielcach przez oddział Antoniego Hedy „Szarego”. Ojciec ukrywał się w dole na ziemniaki u sąsiadów. Ale jak długo mógł tam siedzieć? Drugi z braci zaalarmował siostrę: „Heńka ratuj, bo on w tym dole zwariuje”. Ciocia, która wcześniej pracowała w Opatowie w zarządzie gminy z panem Koberem i Duczmalem, ojcem słynnej dyrygentki, wyrobiła ojcu dokumenty na inne nazwisko i wyjechali do Poznania. Kober załatwił ojcu pracę w PGR-ze w Słomowie. Ja już urodziłem się pod Poznaniem, podobnie jak dwoje rodzeństwa. UB znalazło ojca dopiero w 1952 r., siedział do amnestii w 1956. Ciocia Henryka Granat została już w Poznaniu do końca życia, była nauczycielką.
Granat opisuje historię rodziny i miejscowości w internecie (www.krzczonowice.pl). Przypomina też o wygnańcach z Poznania: – Chciałem, żeby został ślad o ich pobycie u nas. O Niemcach wie cały świat, a o wypędzonych poznaniakach prawie nikt.

Listy strat

Gdy w styczniu 1945 r. ruszył front, w ślad za nim do domów wracali wysiedleni. Najpierw pojedynczo, później organizowanymi transportami.

Gospodarstwa i domy zastali na ogół okradzione: osiedleni tu bałtyccy Niemcy otrzymali ich wyposażenie od władz Rzeszy jako „odszkodowanie” za zostawiony majątek – i uciekając teraz przed frontem, zabierali co cenniejsze rzeczy.

Po 1945 r. polscy wygnańcy nie otrzymali żadnych odszkodowań. Nawet powrót do własnych mieszkań nie zawsze był prosty: rodzina Franciszka Witaszka, szefa Związku Odwetu ZWZ w Poznaniu (zamordowanego w 1943 r.), nie dość, że nie została wpuszczona do domu w dzielnicy Grunwald, ale dostała zakaz mieszkania w Poznaniu.

Pierwsze organizacje wysiedlonych z ziem wcielonych do Rzeszy zaczęły powstawać na początku lat 90. Powstały m.in. Związek Wysiedlonych Ziemi Łódzkiej, Stowarzyszenie Gdynian Wysiedlonych czy Związek Wysiedlonych „Gniazdo”.

Wcześniej, po wojnie, prowadzono rejestr strat, sprawozdanie, z którego opublikowano w 1947 r., można znaleźć je w archiwach.
Dziś archiwa badają członkowie „Gniazda”. Włodzimierz Nowak, prezes stowarzyszenia (istniejącego od 2004 r.), mówi, że oczekiwał gestu dobrej woli ze strony Niemiec i zadośćuczynienia. W Poznaniu, w miejscu szczególnym, bo w dawnym cesarskim Zamku (podczas wojny siedzibie namiestnika Rzeszy) miała powstać fundacja socjalno-bytowa, wspierająca dawnych wysiedlonych. Na pisma słane do różnych przedstawicieli państwa niemieckiego przychodziła odpowiedź: Polska zrzekła się odszkodowań.

Nowak: – Jeśli nielegalne było wcielenie ziem polskich do Rzeszy, a tak było, to także nielegalne było utworzenie niemieckiego Głównego Urzędu Powierniczego Wschód, który zajął mieszkania, gospodarstwa, depozyty bankowe, przedsiębiorstwa oraz majątki stowarzyszeń i związków. Właścicielom i ich spadkobiercom należy się więc odszkodowanie. Przygotowujemy się w tej chwili do stworzenia precedensu prawnego. Gromadzimy dokumenty, chcemy wystąpić do sądu w konkretnej sprawie – mówi.

– Szanujemy naród niemiecki – zaznacza Nowak. – Nic nie mamy przeciw Niemcom, ale przeciw niemieckiemu państwu. Nie chcemy nic z łaski, chcemy, żeby rozliczyli to, jak państwo prawa, zgodnie z prawem.

***

Dlaczego dopiero teraz odżywa na powrót ta historia?

Historyk dr hab. Maria Rutowska mówi, że pamięć o wygnaniu trwała w kręgu rodzinnym: o tym zawsze rozmawiano, przechowywano zdjęcia, pamiątki. – Trzeba jednak pamiętać, jak straszna to była wojna – dodaje. – Po niej liczono przede wszystkim ofiary egzekucji, obozów, więzień. A wysiedleni przeżyli i byli szczęśliwi, że żyją. Do tego większość wysiedlonych to byli inteligenci, kupcy, właściciele, zamożni chłopi itd., czyli kategorie społeczne, którym w PRL-u utrudniano życie.

Możliwości zrzeszania się czy pytania o zadośćuczynienie pojawiły się więc dopiero po 1989 r. A swoistą zasługę ma w tym także Erika Steinbach, przewodnicząca niemieckiego Związku Wypędzonych: jej działalność spowodowała, że Polacy postanowili przypomnieć i o swoim losie – od 1939 r. do lat 50. wypędzenia dotyczyły przecież milionów polskich obywateli.

Zofia Paszkiewicz przez lata traktowała dziennik matki jak rodzinną pamiątkę. – Kiedy do niego sięgam, czuję wzruszenie. Dziś uważam, że jest to także ważny dokument.

Ostatni zapis z wysiedleńczej epopei, dokonany przez mamę już po powrocie do Jaksic, to okrzyk radości: „Antoś wrócił!!!!!”.

Zofia Paszkiewicz: – A ja na widok ojca schowałam się pod krzesło. Miałam wtedy 5 lat i widziałam go po raz pierwszy w życiu.

 

 

 http://tygodnik.onet.pl/35,0,41567,poligon_greisera,artykul.html