Dziś jest: 21 Listopad 2024, Czwartek
Życiorysy i historie
,
Motto:
- Czas ucieka wieczność czeka ( na kościele w Wadowicach widoczne z okna papieskiego domu )
Będziemy tutaj umieszczać ciekawe życiorysy i nie mniej ciekawe historie, historyjki i opowieści mieszkańców Krzczonowic opowiedziane przez nich samych lub ich dzieci i wnuków. W ten sposób ocalimy je od zapomnienia!
Nadsyłajcie więc do nas na adres mailowy życiorysy i różne historie opowiedziane przez Waszych bliskich, sąsiadów, znajomych to umieścimy je właśnie na naszej stronie aby również inni mogli się z nimi zapoznać.
Pierwszą osobą, która podzieliła się z nami ciekawym życiorysem ( 9.02.2009 r.)
Gabriela Wilczaka
jest jego córka Maria Węglewicz z Opatowa.
Życiorys Gabriela Wilczaka, syna Władysława i Balbiny z d. Ćwik, urodzonego w Krzczonowicach, dnia 8 V 1914 roku.
Ojciec mój odbywał służbę wojskową od 20 I 1937 do 17 XI 1938r. w 2 Batalionie Pancernym w Żurawicy k/Przemyśla.Zmobilizowany po wybuchu wojny w dniu 4 IX 1939r. do 2 Batalionu Pancernego w Żurawicy. 17 IX 1939r został wzięty do niewoli przez wojska sowieckie na wschód od Lwowa,i wywieziony w głąb Rosji.Na mocy porozumienia pomiędzy hitlerowskimi Niemcami a sowiecką Rosją,Polacy z terenów zajętych przez wojska niemieckie zostali przewiezieni w dniu 2 XI 1939r. na teren ówczesnych Niemiec,konkretnie do Stargardu Szczecińskiego.Przebywał tam w obozie jenieckim II D pod numerem 23426.W obozie przebywał od 5 XI 1939r. do 8 X 1940 roku.W dniu 8 X 1940r. został przeniesiony do Pomorskiej Fabryki Motorów w Arnimswalde (obecnie Załom k/Szczecina).Pracował tam jako tokarz.Praca trwała po 10 godzin dziennie.21 III 1942 r. na podstawie sfałszowanej przepustki uciekł do GG,i powrócił do domu.Zmuszony było do ukrywania się,ponieważ rozesłany został za nim list gończy.Ponieważ jeden z granatowych policjantów posterunku Policji w Ćmielowie ostrzegł go o liście w Jego sprawie,przeniósł się do miejscowości Przeuszyn,skąd pochodziła Jego narzeczona,a później żona.We wsi Przeuszyn mieszkał do końca życia.Zmarł 8 IV 1999r.
Pan Gabriel Wilczak - kapral Wojska Polskiego
w czasie służby 1937 - 1938 r.
Pan Gabriel Wilczak - lata 40/50 XX w.
Pan Gabriel Wilczak lata 90. XX w.
Kolejną osobą , która podzieliła się z nami swoją wiedzą na temat
Stanisława Podeszwy
jest jego córka Pani Maria Kaca .
Nadesłała nam jego życiorys (12.04.2009 r.)do czasu zakończenia II wojny pisany jej ręką oraz dokumenty z czasów II wojny i okresu powojennego
Życiorys Stanisława Podeszwy ur. 1.03.1910 roku w Krzczonowicach, gmina Ćmielów, syn Piotra i Agnieszki z domu Kwaśniak
Urodziłem się dnia 1 - III - 1910 roku w Krzczonowicach gmina Ćmielów. Ojciec mój Piotr matka Agnieszka z domu Kwaśniak. Jako syn rolnika już od dziecinnych lat pracowałem, pasąc bydło a później i w polu. Do szkoły chodziłem tylko w okresie jesienno - zimowym, a wczesną wiosną musiałem pomagać rodzicom w pracy.
Ukończyłem cztery klasy szkoły powszechnej. Po ukończeniu szkoły czwarty syn moich rodziców zostałem w domu do pracy . Bo żadnej pracy w sąsiedniej fabryce w Ćmielowie , czy w Ostrowcu nie było dla syna chłopskiego tak że za dobrze nie było. Dom ludzi a do pracy chodziło się tylko sezonowo do dworu w Krzczonowicach na wykopki buraków za liście ( nać ) dla krów bo chłopi w tym czasie buraków nie siali, ten przywilej mieli tylko dziecice ( dziedzice - red. ). I taki pędziło się żywot aż do 1931 roku - kiedy zostałem jako trzeci brat powołany do wojska. czynną służbęodbywałem w Kielcach w 2 pułku artylerii lekkiej. Po odbyciu czynnej służby wróciłem do domu i znów w całej gromadzie siedzieliśmy w domu. dwaj bracia się orzenili założyli własne gospodarki, a ja z młodszym bratem pracowaliśmy z matką ( ojciec zmarł w roku 1920 ).
W 1935 roku najmłodszy brat poszedł do wojska do służby czynnej a ja z matką pracowałem na roli aż do 1939 r.
1 września 1939 roku zostałem zmobilizowany do Jarosławca do 4 ( ?- red.) palu ( czwartego pułku artylerii lekkiej - red. ). W Jarosławcu zostałem umundurowany . W czasie transportu przeżyłem pierwszy nalot bombowców niemieckich. Transport został rozbity. Pułk ponownie zorganizowano i już pieszo szliśmy do obrony Lwowa. W czasie marszu były ciągłe potyczki z Niemcami . W czasie walki z Niemcami w Janowie Lwowskim zostałem ciężko ranny. Dzięki pomocy kolegów zostałem zabrany z placu boju i nieprzytomnego zawieźli mnie do szpitala polowego w Jaworowie. Po założeniu opatrunku i doprowadzeniu do przytomności zostałem przewieziony do Kliniki Chirurgicznej do Lwowa już przez żołnierzy Armii Czerwonej. Dzięki troskliwej opiece profesor kliniki i lekarzom powoli powracałem do sił. W szpitalu przebywałem do 10 maja 1940 r.
(W ramach wymiany) Komisja repatriacyjna wojsk niemieckich przewieźli mnie do Przemyśla. W Przemyślu zostałem oddany pod opiekę PCK i zostałem przewieziony do Krakowa. I z Krakowa na własną rękę wróciłem do domu. W roku 1941 ponownie poszedłem do szpitala do Ostrowca na chirurgię , gdzie ponownie byłem operowany, wyciągnęli odłamek. Do października 1944 r. przebywałem w domu. W październiku zostałem aresztowany przez Niemców i wywieziony do Niemiec do miejscowości ( Ruchdem , gdzie pracowałem na kolei - nazwa miejscowości podana nieczytelnie - red.) Rozenberg ( obecnie Różana Góra ) do obozu przejściowego. W tym obozie zostało aresztowanych i rozstrzelanych wielu Polaków wydanych przez szpicla za przynależność do ruchu oporu. Z obozu przejściowego zostałem wywieziony do Ruchdem ( nazwa miejscowości podana nieczytelnie ), gdzie pracowałem na kolei. W czasie transportu przeżyłem katastrofę kolejową, nastąpiło zderzenie pociągów. Szczęście mi dopisało i nie uległem żadnemu wypadkowi.
W obozie była wielka nędza, brud i głód dawały się we znaki.
Na kolei pracowałem do końca wojny.
W dniu 4 kwietnia 1945 r. zostałem uwolniony przez wojska alianckie ( angielskie)
OPOWIEŚCI HISTORIE HISTORYJKI
Historia 1 ( z pocz. XIX w. wg książki ks. Jana Wiśniewskiego wyd.w 1907 r.)
Dotyczy Jacka hrabiego Małachowskiego, który był właścicielem Bodzechowa,Ćmielowa, Krzczonowic, Trębanowa i innych wsi wokół, od 1787 r.aż do jego śmierci w Bodzechowie 27 marca 1821 r. o godzinie 10 rano. Został pochowany na cmentarzu parafialnym w Ćmielowie gdzie jego grób istnieje do dzisiaj ( na prawo od bramy głównej - pod murem). Pisze ks. Jan Wiśniewski:
- Rozmawiałem z dwoma przeszło dziwiędziesięcioletnimi staruszkami: nieżyjącym już Maćkiem Szałapą z Grójca i Wojciechem Szymlą z Ćmielowa, rzeźkim jeszcze gdy to piszę. " Widziałem Kanclerza, mówił mi pierwszy, stary był, laską się podpierał, do Kościoła naszego jadąc szóstką, wjeżdżał na rynek i dopiero zakręcał...Gdy wprowadził do Ćmielowa jarmarki, kazał wytoczyć na rynek beczkę okowity i bić się chłopom o nią... z czego śmiał się rozparty w karecie. Raz spotkał chłopa pijanego, który śpiewał:
Nie ma to jak nasz pan Małachowski Jacek
Bo nam postawił w Ćmielowie jarmaczek...
Kazał go zawołać;chłop drżąc podszedł, myśląc, że otrzyma karę, ale kanclerz za wiersz go pochwalił i dał mu nowe buty i sukmanę.
Gdy widział dom chłopski biedny i dach ze słomy odarty, dawał co potrzeba.
Simla opowiada: " Widziałem go, słuszny był, łysy, dzieci lubił, złotówki im dawał, by matkom oddawały, portret jego wisiał u nas w kościele obok ołtarza Pana Jezusa, ale go wzięto do Ruszkowa, gdzie wraz z żoną kościół ufundował. Na Zjawiennej górze, między Grójcem a Bodzechowem postawił św. Stanisława (?), a w Bodzechowie św. Jacka i boginię jakąś...A miał tam siłę pieniędzy na Zjawiennej górze--ale je wykopali...
Po śmierci leżał w orderach na czarnem suknie...Trumnę jego dębowa wieźli na wysokim w sześć koni zaprzężonym karawanie; przy każdym koniu szedł człowiek... Nad trumną prowadzoną dawnym gościńcem,( łąkami przez Podkościele) leciała w górze chmara ptactwa tak wysoko, że ludzie wątpili czy to ptactwo, czy złe...bo to on Polskę... i pieniądze brał od trzech cysorzy... i jakiś czas krył się w Bodzechowskich lasach, gdzie kamień kopią...
Ptactwo obsiadło cały dach kościelny...
Karwicka( córka hrabiego - red.) oglądała ojca na cmentarzu, gdzie była z posadzką kaplica, lecz ją piorun spalił. W rewolucję ( 1905 r.- red.) żołnierze mieli w niej broń.
Jan z Dukli ( syn hrabiego Jacka Małachowskiego, który zmarł w Bałtowie w 16 dni po śmierci ojca swego Jacka 11 kwietnia 1821 r. w środę o godzinie 2 po południu- red.) niebył spełna...24 psów miał... gdy rozszarpały domowe zwierzę, a kto się żalił, to mu garść srebra dał...o... silny był...Szkodnika gdy w lesie raz złapał, opasał go sztabą żelaza i dopiero po trzech dniach odwiązał.
Goście gdy raz zjeżdżali czwórką z Bałtowskiej góry, chwycił za tylne koło, a dzwono ze szprychami zostało mu w ręce."
Historia 2 ( z pocz.XIXw.wg książki ks. Jana Wiśniewskiego wyd. w 1907 r.)
W planie pogrzebu Jacka hrabiego Małachowskiego ( zmarł 27 marca 1821 r. ) kanclerza wielkiego koronnego jest projekt przyjazdu X.b.( księdza biskupa - red.) Prospera Burzyńskiego, ale podobno nie przyjechał. Biskup ten doznał pewnego razu przykrości od tutejszych parafian( czyli ćmielowskich- red.). Oto jadąc tędy do Warszawy, pod wsią Grójcem zaczepiony był przez chłopaków, którzy myśląc, że to żyd, gdyż będąc przedtem missionarzem brodę nosił, zaczęli go lżyć... za co potem z rozkazu kanclerza, jako jego poddani("kanclerscy") dostali w skórę.
Historia 3 ( sprzed II wojny światowej)
Książę bałtowski Aleksander Drucko - Lubecki ( który miał swoje włości również w Krzczonowicach) kiedyś powiedział w rozmowie do naszego mieszkańca Szymona Gruszki:
- Krzyczycie, wyrznąć szlachtę! I wyrzniecie !
A pan Gruszka na to :
- Proszę księcia, jak Boga kocham ! nie dojdzie do tego !
A książe powiedział :
- dojdzie !
I dodał : ale sami później nie będziecie się lubić!
Historia 4 ( sprzed II wojny światowej )
Po pożarze jednego z gospodarstw w Krzczonowicach zrobiło się biednie do tego stopnia, że gospodarz w Wielką Niedzielę w czasie Wielkanocy poszedł do kościoła do Ćmielowa na boso, bo nie miał butów. W drodze powrotnej z kościoła bosego chłopa z Krzczonowic zauważył przejeżdżający bryczką przez Ćmielów dziedzic z Wojciechowic. Zawołał chłopa do bryczki i zapytał go:
- dlaczego w kościele byłeś boso ? Odpowiedział zgodnie z prawdą:
- bo nie mam butów
- a gdzieś je podzioł
- spaliły mi się Panie Jaśnie Dziedzicu bo u nas był pożar
Dziedzic powiada tak:
- przyjdź jutro do Wojciechowic i tam otrzymasz pomoc i boso więcej chodził nie będziesz
Poszedł gospodarz na drugi dzień do Wojciechowic i dziedzic go wspomógł.
Po drodze jeszcze tak się ułożyło, że po drodze spotkał znajomego Padalca z Przepaści co to obcował ze szlachtą, on lubił szlachte a szlachta lubiła jego. Ten Padalec mówił na gospodarza Wuju. Dziedzic jak to to usłyszał, zapytał:
- a kto on jest dla Ciebie?
- Wuj, powiada Padalec
- jak to to, taki zmyślony ?
- nie, prawdziwy, powiada
no i ten Dziedzic powiada tak do rządcy
- dołóżcie mu jeszcze co tam uważacie.
To znaczy nie był piechotą gospodarz tylko konikami
I dołożyli mu jeszcze owsa dla konika i jeszcze cóś tam, cóś tam.
Tak, że sam miał gospodarz w Wielką Niedzielę dzień smutny a we wtorek po Świętach dzień dobry.
Historia 5 ( sprzed II wojny)
Na przednówku było bardzo biednie, w gospodarstwie były resztki zboża, ziemniaków,... i :
Gospodyni powiada do męża tak:
- wziąłbyś zrobił te ćwierć żyta ( red. czyli zmielił na mąkę w wiatraku, który był obok ), tam jeszcze jest w komorze, bo chleba nie ma, ziemniaków nie ma, dzieci wołają chleba, nie mam co im gotować na obiad ani czym ich karmić na kolacje ani na śniadanie !
A on powiada, że dzisiaj jeszcze nie, bo ma co innego do roboty.
Ale matka to matka i na drugi dzień znowu go pyta:
- a dzisiaj zrobisz?
A on na to:
- nie, nie , dzisiaj tysz nie bo dzisiaj wiatr słaby ( a obok stał wiatrak ),
Gospodyni uparcie na trzeci dzień pyta:
- a dzisiaj zrobisz ten chleb czy nie !!!???
A on znowu zaczyna coś kręcić.
A ona uderzyła wtedy w płacz, w głośny płacz !!!
Poszła do komory i powiada tak:
- żyta nie ma !!! gdzieś go podział !!!
wtedy on bardzo przepraszał i się przyznał, że te ćwierć żyta ( red. czyli 25 kg ) sprzedał na papierosy i machorkę.
I te żone tak zbywał !
Ale sam się za to ukarał:
- powiedział, że w życiu nie będzie więcej już palił, wyrzucił cygarniczki, papierosy i podobno więcej już nie palił !
Historia 6 ( sprzed II wojny )
W szkole w Ćmielowie do której też chodziły niektóre krzczonowskie dzieci było raz takie piękne zjawisko, całe Krzczonowice go znały. Był taki nauczyciel co nazywał się Orłowski i czasem opowiadał, opowiadał, nic nie pytał, nic nie zadawał i za to go wszyscy lubili.Lubiał się tak pytać dzieci a o to a o tamto o hańto. Raz se upodobał i pytał się tak:
- a ile ty masz do szkoły ? daleko czy blisko ?
No to dzieci odpowiadały, ale pytał się dzieci wsiowych bo ćmielowskie miały podobną drogę, a wsiowe to się rózniły. To sie pytał wsiowych i dzieci odpowiadały kilometr, dwa, trzy. Ale było takie dziecko z Przeuszyna, Szpernal się nazywał. Jego ojciec był taki fajny chłop. I on tak samo wstał i powiada:
- Proszę Pana ja do szkoły to mam 7 kilometrów.
Orłowski wstanął i zaczął się gapić i powiada:
- Szpyrnal, no to chyba Ty śniadania nie jadasz ? bo kiedysz Ci ta matka ugotuje ?
- o której wychodzisz do szkoły ?
- ja proszę Pana wychodzę do szkoły o 6 rano !
- to chyba ci mama śniadania nie gotuje ?
- no nie gotuje proszę pana - odpowiada ze smutkiem Szpyrnal.
Ale ten Orłowski powiada tak:
- czem Ty żyjesz ? cały dzień i z powrotem, zajdziesz do domu, znowu te 7 km ?
- a to mamusia mi herbate ładuje rano a chleb z masłem a to do szkoły mi daje chleb z masłem.
I wtedy ten Orłowski zaczął się śmiać i tak powiada do wszystkich dzieci:
- Szpernal, to Ty uważasz, że na śniadanie to musi być tylko barszcz i ziemniaki?
Ludzie na wsi byli tak przyzwyczajeni, że śniadanie - to tylko barszcz i ziemniaki ! I to przez całe życie!
Historia 7 ( czerwiec 1939 r.)
- Proroctwo Żyda Fridmana
W czerwcu 1939 r. chodziłem do 6 klasy Szkoły Powszechnej w Ćmielowie. W jednej klasie siedziało za mną dwóch Żydzioków. Byli kulturalni, czyści, dobrze się uczyli, nauczyciele ich szanowały i ja ich też szanowałem. Chodził też do szkoły Żydziok Fridman, troche usmarkany, to był prawdziwy Żyd, brudny, nie umyty, buty nigdy nie miał oczyszczone, jak gadał to tak: tatatatata.... tak szybko i nie można go było zrozumieć.
Historii i geografii uczył nas Kwieciński z Ćmielowa. To był oficer rezerwy a w wojne to był oficerem w partyzantce AK. W Krzczonowicach go wszyscy znali. Któregoś czerwcowego dnia 1939 r. powiedział do nas tak:
- Dzieci, słuchajcie, jesteście w 6 klasie, czy wy wiecie, zbliża się wojna ! - a my siedzieliśmy jak trusie.
To on mówił dalej :
- ale nie bójcie się, nie bójcie! - powiada.
- Polska pokona Niemców !
- Za 3 miesiące będzie po wojnie!
- Polska pokona Niemców!
- Po wakacjach wrócicie sobie do szkółki i będziecie się uczyć dalej i mówił i mówił...
- Polska ma wojsko !
- Polska ma samoloty !
- Polska ma czołgi !
- Polska ma dowództwo !
Marszałkiem był wtedy Rydz- Śmigły.
I nam to tak mówił. Nie wiem czy on tak sobie stworzył te lekcje czy było to polecenie może.
Powiedział ponadto nam, że jak wrócicie do domu to powiedzcie rodzicom żeby się nie przejmowali wojną, powiedzcie starszym bratom czy siostrom żeby się nie przejmowali, bo wojnę wygramy!
A potem powiada tak:
- A może ktoś z Was ma pytanie?
- Proszę powiedzieć, to ja Wam odpowiem
W klasie zapanowała cisza, spokój, jak to mówią - jak makiem zasiał.
I rekę podniósł ten właśnie ten Żydziok, ten Fridman, ten paskudny Żydziok.
On podniósł rękę i mówi:
- Proszę Pana, ja chcę mówić
- no to mów Fridman!
On powiada tak:
- Proszę Pana to nieprawda, że my wojnę wygramy,
- to nie prawda to co Pan mówi, że my mamy czołgi, samoloty, armaty.
- to nie prawda, że pokonamy Niemców!
A ten Kwieciński robił się czerwony i blady i coraz bardziej nerwowy, ale słuchał, ale upłyneło nieługo i powiada:
- Siadaj Fridman!!
Należałaby Ci się dobra frycuwa!
Ty taki nie taki, taki nie taki, łobuziaku, co ty myślisz, jak Ty gadasz, co Ty wygadujesz!
Pan Kwieciński puścił nas na przerwę, choć to nie była jeszcze ta godzina, że powinniśmy wyjść, ale chciał się uwolnić i wyszedł z klasy.
I ten Żydziok pochodził po klasie, pochodził, jak które chłopoki go tuzały to powiedział:
- Zoboczyta, czy tak nie bedzie!
Sprawdziły się jego słowa a nie Pana Kwiecińskiego!
Tylko jego!
Choć Pana Kwiecińskiego bardzo szanowałem o on mnie za moje wysiłki cenił.
Ale trudno, pamiętam to do dziś dnia ( red. marzec 2011r.) jak ten Żydziok godoł.
Skąd un wiedzioł, to ja nie wiem ale widocznie Żydzi wiedzieli!
Historia 8 ( z czasów II wojny )
Opowiedziała nam Pani Bożena Kasprzycka z Opatowa ( związana z Krzczonowicami wspomnieniami z lat młodości oraz powiązaniami rodzinnymi ):
Ewa Gurda to imię i nazwisko powracające w moich wspomnieniach jak bumerang.
Pojawiało się ono bardzo często podczas moich wizyt i moich rodziców u wujostwa Katarzyny i Albina Stanów ( ciocia była rodzoną siostrą mojego taty z d. Kalita z Przeuszyna ) w Krzczonowicach.
Jako mała dziewczynka nie zwracałam na to uwagi ale kiedy podrosłam zapytałam, kto to był ?
Wtedy dowiedziałam się, że była to uczennica mojego taty, która wojnę a przynajmniej jej większą część spędziła u wujostwa Stanów w Krzczonowicach.
Urodziła się 24 grudnia 1930 r. we wsi Jabłonka w powiecie Kostopol na Wołyniu ( red. - obecnie tereny Ukrainy ).
Ojciec jej Józef Gurda był gajowym, matka ( imienia nie znam ) prowadziła dom.
Mój Tato po ukończeniu Seminarium Nauczycielskiego w Ostrowcu Św. zaczął pracować właśnie we wsi Jabłonka.
W ten oto sposób poznał Ewę i jej rodzinę.
Pod koniec roku szkolnego 1938/39 zaproponował rodzicom, że weźmie Ewę na wakacje ze sobą.
Zgodzili się i 30 czerwca 1939 r. Ewa żegnana przez rodziców i rodzeństwo wsiadła wraz ze swoim nauczycielem do pociągu i odjechali do Przeuszyna.
Miały to być tylko 2 miesiące ( tato nie zabrał ze sobą rzeczy, które latem nie były mu potrzebne, ba , zostawił nawet dyplom bo miał wrócić co prawda nie do tej samej szkoły ale niedaleko), tymczasem wybuchła wojna !
Tato został powołany do wojska a Ewa została u mojej babci w Przeuszynie.
Skończyła się tzw. wojna obronna. Tato wrócił do domu, zaczął pomagać rodzicom w gospodarstwie. Potem zaczął tajnie nauczać i wstąpił do Batalionów Chłopskich.
Chyba właśnie w tym czasie Ewa Gurda zmieniła miejsce zamieszkania i przeprowadziła się do Krzczonowic do wujostwo Katarzyny i Albina Stanów.
Wujostwo Stanów nie miało swoich dzieci a ciocia Katarzyna była siostrą mojego Taty Józefa Kality więc chętnie wzięli ją do siebie.
Myślę, że w ten sposób moja rodzina chciała jej zapewnić większe bezpieczeństwo.
Do przełomu lat 1942/43 Tato otrzymał list z Niemiec, pisała matka Ewy. Donosiła, że wyjechała na roboty przymusowe do Niemiec wraz z wszystkimi dziećmi, natomiast jej mąż Józef Gurda na skutek donosu został aresztowany i wywieziony w głąb Związku Radzieckiego ( red. - obecnie Rosja ).
Ewa coraz bardziej stawała się członkiem rodziny Stanów i mieszkanką Krzczonowic ( red. - prawdopodobnie uczęszczała do Szkoły Powszechnej w Krzczonowicach, działającej w czasie II wojny ). Była dziewczynką bardzo wesołą i zaradną, wszyscy mieli nadzieję, że przyzwyczaiła się do nowej rodziny.
Skończyła się wojna i na przełomie lipca i sierpnia 1945 roku, matka przyjechała po Ewę i zabrała ją. Matka Ewy wraz z dziećmi osiadła na tzw. Ziemiach Odzyskanych gdzie otrzymała gospodarstwo.
Wyjechały i nie dawały znaku życia, tylko Ewa napisała do wujostwa Katarzyny i Albina Stanów do Krzczonowic informując ich, że wychodzi za mąż. Myślę, że również wtedy przysłała im swoje zdjęcie. Na odwrocie zdjęcia jest dedykacja trudna po latach do odczytania, ale spróbuję:
" Na długą ( ? ) pamiątkę posyłam swą podobiznę dla Państwa Stanów Ewa "
Daty i nazwy miejscowości brak.
Był to ostatni kontakt mojej rodziny z dziewczynką, która większą część II wojny światowej spędziła w Krzczonowicach.
Kliknij na zdjęcie aby go powiększyć
Ewa Gurda -ok.1950r. to zdjęcie przesłała do Krzczonowic do Państwa Stanów.
Mój Tato ( red. - Józef Kalita z Przeuszyna ) miał dwa marzenia :
- po pierwsze, bardzo chciał się dowiedzieć jak ułożyło się życie Ewy
- po drugie, chciał kiedyś odwiedzić Jabłonkę ( red. - wieś, która została nam zabrana w czasie konferencji w Jałcie w lutym 1945 r.wraz z całymi Kresami Wschodnimi czyli bez mała pół przedwojennej Polski, przez Stalina, Churchilla, Roosvelta ).
Wtedy czasy były zupełnie inne, nie znał nawet nazwy miejscowości w której zamieszkała po wojnie mama Ewy razem z dziećmi.
Nie sądził, że to drugie marzenie się spełni, ale to inna historia i choć ciekawa, z Krzczonowicami nie związana.
Pierwsze marzenie nie spełniło się a teraz kiedy " odeszli " wszyscy, którzy ją znali, jestem jedyną osoba w mojej rodzinie, która wie o istnieniu
EWY GURDY - dziewczynki, która pięć lat swojego dzieciństwa spędziła w większości w Krzczonowicach a miały to być przecież tylko dwa wakacyjne miesiące 1939 roku !
Tak samo jak mój Tato Józef Kalita z Przeuszyna ciekawa jestem jej dalszych losów.
Bożena Kasprzycka z d. Kalita
Od redakcji - Można powiedzieć, że mama Ewy Gurdy miała dużo szczęścia w tym wojennym nieszczęściu. Wysyłając swoją córeczkę Ewę na wakacje w kieleckie i sama póżniej będąc wywiezioną na roboty przymusowe do Niemiec uniknęła nie uniknionej śmierci jaką dziesiątkom tysięcy Polaków zgotowali ich ukraińscy sąsiedzi latem 1943 r. właśnie na Wołyniu, ich ojczystej polskiej ziemi a szczególnie kiedy w niedzielę 11 lipca 1943 r. w bestialski sposób mordowano ludzi modlących się lub powracających z kościołów urządzając im krwawą rzeź czym tylko się dało , tylko dlatego, że byli Polakami. To wydarzenie znane jest w historii jako RZEŹ WOŁYŃSKA.
Trzymamy kciuki za powodzenie w odnalezieniu Pani Ewy Gurdy, Ślady prowadzą na tzw. ZIEMIE ODZYSKANE czyli dzisiejsze województwo pomorskie do prawie 1000 osobowej wsi BIERKOWO na trasie Słupsk - Darłowo. Ewa Gurda była absolwentką miejscowej SZKOŁY PODSTAWOWEJ w roku szkolnym 1945/46.
EPILOG
Trochę czasu zajęło mi znalezienie jakiegoś śladu Ewy Gurdy.
Dyrekcja szkoły w Bierkowie do której to szkoły zwróciłam się z prośbą o potwierdzenie danych odpowiedziała mi bardzo szybko. Zgadzała się data urodzenia i imię ojca, niestety w arkuszach ocen nie było miejsca urodzenia, zaczęłam więc pisać tam gdzie mogłam, ewentualnie dowiedzieć się czegoś więcej.
Niestety odpowiedziała mi - " cisza ".
Równocześnie zamieściłam w internecie na portalu " Poszukiwany, poszukiwana" swoją prośbę.
Trwało to dość długo, już myślałam, że nic z tych moich poszukiwań nie będzie ?
Aż tu nagle 7 czerwca 2013 roku otrzymałam wiadomość na mojej internetowej poczcie :
" Witam Panią, jestem wnuczką śp. Ewy Gurda..."
I w ten oto sposób dzięki Pani Iwonce nawiązałam kontakt z jej mamą Elżbietą - najmłodszą córką ( z czwórki dzieci ) Ewy Gurdy czy też Ewy Majbroda - bo takie właśnie nazwisko nosiła Pani Ewa po ślubie o którym informowała w liście z ok. 1950 r. Wujostwo Katarzynę i Albina Stan z Krzczonowic.
Jeszcze mieszkając w Bierkowie urodziła najstarszą córkę Grażynę .
Ponieważ mąż jej był leśnikiem zamieszkali w leśniczówce Leśny Dwór. Nie było to dla niej czymś nowym, przecież Jej ojciec też był leśnikiem a i teść również.
Potem urodzili się synowie Edmund i Ireneusz i najmłodsza córka Elżbieta.
Pani Ewa wychowywała więc czwórkę dzieci i jak każda ówczesna kobieta gotowała, prała i sprzątała.
Miała maszynę do szycia więc przerabiała, poprawiała, wieczorami robiła na drutach to co aktualnie było dzieciom potrzebne.
Mąż pracował zawodowo, żona była w domu z dziećmi więc chowała drób i różną " rogaciznę " i " nierogaciznę " no i obowiązkowo uprawiała warzywa tak, żeby nikt nie musiał chodzić głodny. Piekła również w domu chleb , żeby nie chodzić po niego kilka kilometrów .
Nie narzekała, przecież jej matka na Wołyniu robiła to samo.
A w ogóle znana była w rodzinie jako osoba, która potrafi zrobić " coś z niczego".
Leśniczówki zmieniały się, dzieci rosły ale Pani Ewa wciąż miała ręce pełne roboty tym bardziej, że i tu pozwolę sobie zacytować jej siostrzenicę:
"... Kontakty rodzinne były zawsze bardzo bliskie i serdeczne.Babcia Maria, moje ciocie i wujek, byli przez nas - kolejne pokolenie - bardzo lubiani. Najbardziej jednak uwielbialiśmy Ciocię Ewcię!...Każde wakacje chcieliśmy spędzać w Karszniczce."
Tak więc Pani Ewa poza swoją czwórką dzieci miewała jeszcze gromadkę siostrzeńców i bratańców tak ze swojej strony jak i ze strony męża.
Nie oznacza to, że zapomniała o Krzczonowicach czy też o mojej rodzinie.
I tu też pozwolę sobie zacytować jeden z pierwszych maili, który otrzymałam od jej córki Elżbiety:
" Po przeczytaniu tej pięknej historii ( red.- na naszej stronie www.krzczonowice.pl) przypominam sobie, jak obie siedziałyśmy wieczorami i moja Mama wspominała i opowiadała mi o nauczycielu ( red.- Józefie Kalicie z Przeuszyna), który był dla Niej bardzo dobry, o rodzinie u której przebywała wiele lat ( red.- Katatarzyna i Albin Stan z Krzczonowic) i było Jej tam bardzo dobrze.
Dzięki Twojemu Ojcu i Wujostwu nie pamięta okrutnej wojny.
Wspominała też, że Twój Tata uczył Ją w domu i o Zosi ( red.- Zofii Gruszce z d. Wilczak z Krzczonowic), że miała taką koleżankę z którą się bawiła.
Wspominała mi Ruskich, o Niemcach ( tych w zielonychy mundurach) jak weszli do wioski to nie byli okrutni jak ci w czarnych (dzieciom czekolady przynosili).
Przykro było Mamusi, że jej Mama wraz z resztą rodzeństwa pracowali ciężko i byli narażeni na niebezpieczeństwo, kiedy Ona przebywała u dobrych ludzi.
Na pewno jako dziecko niewiele pamiętała i na pewno nigdy nie sądziła, że kiedyś po tak długich latach może kogoś zainteresować Jej los."
Jednocześnie Pani Ewa nigdy nie wspominała podróży z Krzczonowic do Bierkowa. Pewnie była to bardzo ciężka podróż, był to przecież 1945 rok, być może nie chciała tego pamiętać, może te wspomnienia były zbyt przykre ?.
Czas uciekał i Pani Ewa wraz z rodziną opuściła wreszcie leśniczówkę i zamieszkała bliżej " cywilizacji".
Wtedy też pomyślała, że tak jak wiele kobiet pójdzie do pracy i zasili swoją pensją budże domowy.
Dzieci uczyły się, pieniądze były potrzebne a Ona była bardzo troskliwą Matką.
Pracowała więc zawodowo, prowadziła dom i choć wtedy mogła napisać bo prędzej znalazła by chwilę czasu a i pocztę miała na miejscu, to ponownie zacytuję córkę Elżbietę:
" Pamiętam jak mówiła - " już tam nikogo nie ma, na pewno poumierali, już mnie tam nikt nie pamięta"
Ostatnie lata swojego życia spędziła u najstarszej córki Grażyny w Słupsku, jej stan zdrowia nie pozwalał na to aby mieszkała sama. Opiekowały się nią obydwie córki uzupełniając się nawzajem.
Doczekała się czterech wnuczek i pięciu wnuków oraz ośmiorga prawnucząt ( trzy prawnuczki i pięciu prawnuków).
Zmarła po długiej chorobie 14 maja 2012 roku w Słupsku.
Tak skończyła się historia Ewy Gurda ( pozostanę przy tym nazwisku)
dziewczynki, która pochodziła z Wołynia z Kresów Wschodnich
i przyjechała w kieleckie w czerwcu 1939 roku na 2 miesiące wakacji
a wojna sprawiła, że została tutaj na długie 6 lat pośród obcych ludzi
z czego większą część spędziła w Krzczonowicach.
PS.W tym miejscu pragnę podziękować Rodzinie Pani Ewy
a przede wszystkim jej córce Elżbiecie Stankowskiej,
która podzieliła się ze mną wspomnieniami o swojej Mamie.
Dziękuję Ci Elu !
Dziękuję też wnuczce Iwonce bo gdyby nie Ona mój apel nadal byłby bez odpowiedzi.
Dziękuję również siostrzenicy Irenie, która też dorzuciła swój " grosik".
Bożena Kasprzycka z d. Kalita
Opatów 15.10.2013 r.
Uwaga - zdjęcia - 2 szt. zostaną umieszczone za jakiś czas ze względów technicznych
Historia 9 ( z czasów II wojny )
Historia ta dotyczy Piotra Dębniaka z Jastkowa, znanego w naszej okolicy działacza jeszcze z czasów I wojny światowej, najpierw POW ( Polskiej Organizacji Wojskowej) a następnie PSL - Wyzwolenie. W organizacji POW w listopadzie 1918 r.rozbrajał wraz z grupą siedmiu towarzyszy broni posterunki żandarmerii austriackiej w Ćmielowie, Wojciechowicach i na stacji kolejowej w Jasicach.
Historia ta ma związek z Krzczonowicami, o czym poniżej:
To był ciekawy człowiek. On przeżywał i gospodarcze sprawy i polityczne sprawy i wyrokowe sprawy.
Przyszli Niemcy w nocy, zapukali do drzwi:
- proszę otworzyć!!!
no to ta córka otworzyła, bo on wtedy już był wdowcem, bo ta żona już nie żyła, mieszkał z córką.
Otworzyła, weszli żandarmi, on już spał na łózku.
Doszedł jeden i pyta się:
- Dębniak!!! - po polsku,
- Dębniak - pada odpowiedź,
- Piotr !!!
- Piotr - odpowiada.
To wstawaj i ubieraj się!!!
No to on wstał i ubiera się, ale on wyczuwa co go czeka.
A ta córka powiada tak:
- Tato, Tato jeszcze buty sobie włóż, bo już go brali na dwór.
A on powiada do tej córki:
- a ja nie wiem gdzie te buty są ?
A ten Niemiec co po polsku gadał, mówi:
- jemu już te buty niepotrzebne są !
no to wiadomo co to mogło oznaczać - śmierć !
Wyszli przed dom, ale ten Dębniak powiada tak:
- no ja bym tu jeszcze chciał cóś powiedzieć,
- co ja wam jestem winien ?
- ja wam nie jestem winien nic, a wy mnie chcecie stracić !
- ja jestem brat Kowalskiego - powiada
To ten powiedział tamtym, co tamte między sobą gadają po niemiecku,
to przestały gadać, to ten co gadał po polsku, pyta się, powiada tak:
- jakiś ty brat Kowalskiego, jak on tamten nazywa się Kowalski a ty Dębniak.
A ten Dębniak powiada tak:
- jednej matki jesteśmy ale innego ojca.
I ten jem powiedział. I tamte zaczęły kiwać głową, że no, że może tak być.
I mówio mu:
- idź spać, a my bedziemy rano u Kowalskiego i sie dowiemy, o ile nas ocyganiłeś to Cię znajdziemy, o ile nie ocyganiłeś to żyć będziesz.
One poszły w strone Ćmielowa, jak Dębniak wyglądał zza płotu, jak widział, że już one się schowały tam z tych pól jaskoskich, to on już nie czekał rana tylko przyleciał do Kowalskiego do Stanisława ( red. zwanego Dziedzicem ) do Krzczonowic i go obudził i Kowalski mówi:
- co cie tu przyguniło ?
- Stachu !!! Ratuj!!!
A co?
- tak i tak, tak i tak, tak i tak
- idź do domu, wracaj, wracaj
- oni tu u mnie rano majo być, to ja im powiem, że Ty nie jesteś żadnym politykiem,
- idź spokojnie do domu, ale na wieczór przyjdź do gospody ( red.w Ćmielowie Myśliwski miał karczme), my tam będziemy z nimi wódke pili, ja będę z nimi wódkę pił, jeszcze Ty się napijesz, powiada Kowalski.
I tak to było.
I Dębniak Piotr ocalał tym sposobem że się powołał na Kowalskiego - ja jestem brat Kowalskiego.
A Niemcy z Kowalskim dobrze żyli, oni z każdym kto miał majątek to się kumali bo mieli zapewnioną żywność.
I tym fortelem, iście w stylu sienkiewiczowskiego Zagłoby, w realnym świecie II wojny światowej, Piotr Dębniak z Jastkowa ocalił swoje życie dzięki wymyślonemu w obliczu niechybnej śmierci powinowactwu rodzinnemu ze Stanisławem Kowalskim z Krzczonowic ( a pochodzącym też z Jastkowa) zwanego powszechnie Dziedzicem z racji dużego majątku jaki posiadał czyli dworu po księciu Druckim - Lubeckim z Bałtowa.
Historia 10 ( z lat 50.XX w.)
W Wigilię po Postniku czyli po Wieczerzy Wigilijnej kto tylko miał zdrowie i buty szedł na Pasterkę, ale chłopaki z Krzczonowic poszły wcześniej na pasterke.
W kościele jeszcze było cichutko, pare ludzi w ławkach, a tak to było cicho. To One sie krążyły koło tego kościoła, krążyły aż weszły do zachrystii i tam ich ciort zaniósł i tam nikt im nie przeszkadzał, nikt nie wyganiał i zaczęły robić taką rewizję i co tam znalazły ?
Wino znalazły !
No i teraz była dyskusja, głosowanie
- pić czy nie pić ?
ale zaczem to głosowanie przeszło to niektóre już piły,
jak tamci pili to sie wszyscy dołączyli.
W końcu kościelny przyszedł i toto podsłuchał i powiada:
- jutro z wami będzie drugie picie, będzie z wami koniec świata, będziecie odpowiadać, nawet i to mszalne wypiliście, toto najważniejsze !!!
Chłopaki przestraszyły się i już nie czekały na modlitwe w kościele - tylko do domu!
Ten co wypił więcej wina to sie mniej martwił a ten co wypił wina mniej to sie więcej martwił.
No i czekały co ksiądz powie na kazaniu, ale ksiądz nic nie powiedział, któś powiedział, że powie ksiądz na sumie całe sledztwo, oskarzenie itd.
Jeden z nich poszedł na te sume, taki zwiadowca, ale ksiądz też nie powiedział nic.
I później chłopaki śmiały sie same z siebie, przyznały sie rodzicom. Rodzice same nie wiedziały jak toto rozwiązać.
Czy może ksiądz nie wiedział ile ma wina, czy może nie chciał karać, może któś tam mu podpowiedział, że to chłopaczki z Krzczonowic.
Nic im nie było.
Ale strachu mieli pełne portki !
Historia 11. - naszego krzczonowskiego jedynego pilota
porucznika Zdzisława Góry
( opowiedziana nam przez niego samego).
Rocznik 1934. Miejsce urodzenia - Krzczonowice.To tutaj 80 lat temu urodził się
nasz jedyny krzczonowski pilot Zdzisław Góra !
Mieszkali na Dole, za sąsiadów mieli Bartkiewiczów, Rużalskich, Łabuzów, Kotów a przed wojną jeszcze 4 żydowskie rodziny.
To On ganiając po wsi w krótkich portkach razem z innymi rówieśnikami krzyczeli zadzierając głowy do góry:
" Pilocie, pilocie dziura w samolocie, olej sie leje, co się dzieje !!!
kiedy z rzadka zauważyli przelatujący nad wsią samolot.
W czasie II wojny światowej tych samolotów nad Krzczonowicami było znacznie więcej bo w pobliżu ( ok.40 km) od lipca 1944 r. na przyczółku sandomiersko- baranowskim trwały ciężkie walki radzieckiej Armii Czerwonej i niemieckiego Wermachtu.Krzczonowice były też kilkakrotnie bombardowane zostawiając po wojnie 1.5 tonowe " pamiątki" w postaci niewybuchów bomb lotniczych.
Pod Ćmielowem natomiast zestrzelono samolot a potem rozbierano jego wrak.
Krzczonowskie chłopaki podglądali z ukrycia ten uziemiony samolot.
Do tego dochodziła krzczonowska partyzantka Armii Krajowej, której drużyna pod dowództwem plutonowego Antoniego Granata nękała znienawidzonego niemieckiego okupanta!
W czasie wojny do wsi zaglądali od czasu do czasu niemieccy żandarmi a w 1944 r. stacjonowali w Krzczonowicach żołnierze niemieckiego Wermachtu a po przejściu frontu zawitali do nas żołnierze radzieckiej Armii Czerwonej.
W 1943 r.nasz Zdzisiu Góra przystąpił do I Komunii Świętej w swojej rodzinnej parafii w Ćmielowie.
W takich to warunkach wzrastał nasz kilkuletni Zdzisiu, nasz przyszły myśliwski pilot.
Będąc jeszcze dzieckiem myślał, że pilot to jakiś " Nadczłowiek".
Wojna na szczęście w końcu skończyła się!
Nasz Zdzisiu Góra skończył 5 klas krzczonowskiej Szkoły Podstawowej, gdzie w czasie wojny otrzymywał świadectwa pisane po polsku i niemiecku.Pozostałe klasy czyli 6 i 7 skończył w Szkole Podstawowej w Ćmielowie.
Wstąpił do Związku Harcerstwa Polskiego do drużyny im. Zawiszy Czarnego działającej przy krzczonowskiej szkole.Był zastępowym zastępu "Jaskółki".
Ponieważ był chłopcem zdolnym i inteligentnym i nie chciał zostać na wsi i pomimo panującej powszechnie biedy, rodzice wysłali go do prywatnego gimnazjum w Ostrowcu Świętokrzyskim gdzie w 3 lata zdobył tzw. Małą Maturę.
Maturę natomiast uzyskał w Technikum Handlowym w Skarżysku- Kamiennej.
Po zdanej maturze w 1952 r. przyszła pora na pracę.Z obowiązkowego nakazu rozpoczął pracę w firmie handlowej ( Wojewódzkie Przedsiębiorstwo Hurtu Spożywczego) jako 18 letni kierownik transportu co było zapewne dużym sukcesem dla tak młodego człowieka.
Tutaj spotkał na swojej drodze przedwojennego majora rezerwy WP,który mówił do niego:" Zdzichu, Ty jesteś taki fajny,zgrabny,fajny chłopak i powinieneś iść do Szkoły Oficerskiej ".Posłuchał starego majora i po roku pracy złożył "papiery" do Szkoły Oficerskiej Kwatermistrzowskiej w Poznaniu.
Losy jednak potoczyły się inaczej i w czasie badań w Wojskowej Komendzie Rejonowej (WKR) w Kielcach otrzymał I kategorię zdrowia i propozycję zostania ....pilotem !!!
Był mocno zdziwiony, że On, chłopak z Krzczonowic miałby być lotnikiem ?
Przecież dla niego z dzieciństwa pilot to "Nadczłowiek", a On uważał się przecież za całkiem normalnego człowieka!
Jednak czar szybko prysł , kiedy Komisja Wojskowa zadała w tamtych czasach (1952 r.) zasadnicze pytanie? " Czy macie kogoś z rodziny na Zachodzie ( red. czyli za granicą) lub może ktoś jest księdzem?
Poborowy Zdzisław Góra, miał pecha, ponieważ z jego rodziny z Podgrodzia, Henryk Góra-jego brat stryjeczny przebywał w tym czasie w Anglii jako emigrant polityczny, były kapral z Armii Andersa.
Dla takich Polaków powiązanych z " imperialistycznym Zachodem" w Ludowym Wojsku Polskim nie było miejsca!
Zdzisław Góra musiał przełknąć gorzki smak zimnowojennych stalinowskich czasów .
Odmówiono mu z tego powodu zostania pilotem tak cenionego, cieszącego się społecznym szacunkiem zawodu mając w pamięci naszych narodowych bohaterów Żwirkę i Wigurę, Bajana, Dywizjon 303, 304,305 walczących w powietrzu w Bitwie o Anglię.
Tym większe było jego zdziwienie gdy po 3 miesiącach otrzymał znowu propozycję zdawania do Szkoły Oficerskiej Lotnictwa!
Został podchorążym w Oficerskiej Szkole Lotnictwa Myśliwskiego
w Radomiu !
Przez 8 miesięcy wpajano im teorię lotu, nawigacji lotniczej, meteorologii, budowy silnika i płatowca.
Wykładowcami byli oficerowie polscy natomiast komendantem Szkoły był Rosjanin tawariszcz Bystrow.
W Szkole Oficerskiej tak jak w każdej innej szkole, instytucji, zakładzie pracy, ówczesnego PRLu panowała atmosfera... donosów. Kapusie byli wszędzie,tzw.gumowe uszy, nasłuchiwali i donosili na swoich kolegów, sąsiadów, rodzinę.
Za jakiekolwiek krytyczne, przypadkowe wypowiedzi na temat panującego ustroju komunistycznego, rządu, prezydenta, itp.groziło wydalenie ze szkoły, pracy oraz osadzenie w więzieniu.
Po 8 miesiącach zakuwania teorii podchorążowie rozpoczeli szkolenie w lataniu spełniając marzenia każdego człowieka począwszy od Ikara i Dedala.Pierwszym samolotem na którym latali był polskiej konstrukcji Junak-3.
Po około 12 godzinach latania z instruktorem, początkowo tylko po okręgu wokół lotniska przyszła pora dla podchorążego Zdzisława Góry na samodzielny lot czyli mówiąc językiem pilotów na "wylaszowanie".
Odbył go po nieprzespanej z nerwów nocy.
Po locie, od uprzednio wylaszowanych oberwał "kopa w tyłek".
Do zakończenia nauki(120 godzin) przesiadał się na coraz to szybsze samoloty odrzutowe począwszy od : JAK 11, JAK U 17, JAK 23 i MIG 15.
W 1956 r. promowano go na I stopień oficerski - podporucznika. Mógł nareszcie nosić prawdziwy oficerski mundur lotnika w kolorze zielonym z dwoma gwiazdkami na pagonach.
Nieopierzony jeszcze podporucznik pilot trafił do prawdziwej jednostki wojskowej we Wrocławiu. Przydzielono mu odrzutowca MIGA 15 i mechanika.Obowiązkowa służba wojskowa w tym czasie w lotnictwie trwała 3 lata.
Podporucznik Zdzisław Góra jeszcze w tym czasie kawaler zamieszkał w hotelu oficerskim.
Od czasu do czasu nasz wojskowy pilot przyjeżdżał do Krzczonowic na urlopy w galowym stalowym mundurze z białym sznurem, dystynkcjami i lotniczą gapą oraz był uzbrojony w pistolet.Wzbudzał tym samym zainteresowanie wszystkich mieszkańców a szczególnie panienek na wydaniu, które za pilotem oglądały się tak jak przed wojną za ułanami !
Około 1956/60 r. skorzystał nasz pilot z tego pistoletu i wraz z Antonim Granatem, Józefem Lisem i innymi urządzili sobie ostre strzelanie na kóńskim cmentorzu( gromba, która jest ok.500 m od szkoły w kierunku Glinki).Wykorzystali do tego ok.120 pocisków z czasów II wojny.
Z wojskiem rozstał się w 1960 r. w stopniu porucznika mający 400 godzin nalotu na odrzutowcach.
Jako cywil był przez 12 lat zawiadowcą lotnisk Aeroklubu w Stalowej Woli i w Mielcu.
Po pracy wylatywał godziny na klubowych samolotach AN 2, PZL 106 "Kruk", PZL 101 "Gawron", Kania 3, JAK 12 oraz "nocnym bombowcu" CSS13, czyli popularnym dwupłatowcu "kukurużniku", koniecznych dla zawodowej licencji.
Taką Licencję Pilota Samolotowego Zawodowego II klasy uzyskał w 1968 r. po egzaminie państwowym.
Nasz lotnik kilkanaście razy krążył swoimi samolotami nad rodzinną wsią Krzczonowice myśląc nawet o wylądowaniu na wiejskich łąkach.
W 1973 r. rozpoczął nowy rozdział pracy w Zakładzie Usług Agrolotniczych na lotnisku we Wrzeszczu.
Świat stanął przed naszym "jedynakiem" pilotem otworem.
W 1975 r. poleciał na pierwszy czarter do Egiptu.
W bazie Zagazik, Dalmahurze, Benhai i w Mamufili znalazło się 20 polskich pilotów i tyluż mechaników, którzy dokonywali oprysków chemicznych plantacji ryżu i bawełny.
Po pracy pora była na zwiedzanie Egiptu - Kairu, Port Saidu ( ten z " Pustyni i w puszczy"), El Alamein gdzie Brytyjczycy walczyli z niemiecką armią Rommla.
Polscy piloci trzymali się z daleka od Arabek bo nawet za niewinne zagadanie do Arabki okrytej czarczafem groziło pobiciem.
We wrześniu 1975 r. nasz pilot Zdzisław Góra przeniósł się wraz z całą polską ekipą do Sudanu.
Latał tam w bazie Benha, Renku, Kosti i Senarze na archaicznych "Gawronach".W czasie lotów obejrzał z lotu ptaka Dolinę Królów w Luksorze i zaliczył lądowanie w czasie burzy piaskowej w miejscowości ATBARA.
Na zlecenie FAO Polacy zwalczali ptaki, żerujące na wysianym prosie, duro i sezamie.Polacy mieli pewien problem " ptaki albo ludzie" ale głodujące wokół wioski przemawiały za" ludźmi".
W 1981 r. porucznik Zdzisław Góra zaliczył Syrię przy granicy z Turcją by tępić chwasty zbożowe.
Przy okazji zwiedził Damaszek i złożył wizytę polskim żołnierzom na wzgórzach Golan.
Same przeloty do afrykańskich baz już były wielką egzotyką bo wiodły nad Węgrami, Bułgarią, Jugosławią, Grecją z lądowaniem na Krecie, Rodos, Milos i Cyprze.Taki grupowy przelot na AN-2 zwanych "Antkami" trwał 2 tygodnie z przerwą w Boże Ciało zgodnie z lotniczym przesądem.
Z przygód , które zaliczył nasz krzczonowski pilot to jak w 1988 r. "Antek" fiknął mu kozła pod Maleninem gdy silnik mu przerwał w powietrzu a w 1989 r. wykraksił się pod Malborkiem po starcie na "Kruku" przy ulewie i porywistym wietrze. Po tej kraksie samolot nadawał się tylko do kasacji a pilot do szpitala.
A mama naszego pilota błagała "Lataj nisko!"
Nasz porucznik pilot tylko raz skakał ze spadochronem w ramach obowiązkowego treningu za co otrzymał odznakę skoczka.
W Ludowym Wojsku Polskim i w ZUA zaliczył około 7 tysięcy godzin nalotu, czym mógłby, przy obecnej mizerii w lotnictwie obdzielić cały pułk.
Zdzisław Góra przeszedł na emeryturę w 1990 r. po 17 latach pracy w Zakładzie Usług Agrolotniczych i spędza ją wraz z żoną w Pszczółkach k. Gdańska we własnym domu pomalowanym na kolor lotniczy niebieski, zbudowanym za pieniądze uciułane pod niebem Afryki!
Opracował :
Krzysztof Granat i Andrzej Granat 24.03.2014 r.